Tuesday 16 April 2013

Red Bull po długiej przerwie...

Przede wszystkim ten post NIE MA na celu zachęcać nikogo do picia red bulla. Red Bull (przynajmniej według lekarzy) jest porównywalny do spożywania benzyny i niczym kokaina, dodaje nam fałszywej energii kosztem zdrowia i rozsądku. Także, zdecydowanie NIE POLECAM.

Moja przygoda z Red Bullem (specyficznie, bo nie pijam red bullowo podobnych tworów typu Tiger czy Burn) zaczęła się gdzieś na przełomie gimnazjum i liceum, kiedy to z braku laku zaczęłam władowywać w siebie różne substancje. Papierosy i kofeina to oczywiście bardzo modna mieszanka, szczególnie kiedy ma się te nieszczęsne 15 lat, chociaż muszę przyznać z dumą, że moje spożycie tych substancji nie wynikało z próby imponowania rówieśnikom, a z romantycznego kopiowania zachowań ulubionych pisarzy. Natchniona Hunterem Thompsonem i Bukowskim oraz innymi literackimi "degeneratami" szukałam zapomnienia w kroplach żółtawego płynu (cholera wie jaki kolor ma rzeczywiście red bull- to trochę jak opisywać Coca-Colę) i tak w dosyć krótkim czasie jedna puszka dziennie zamieniła się w trzy, by po dziesięciu latach zostać JEDYNYM płynem jaki spożywałam. Nie, w tym momencie nie przesadzam. Jako, że kofeina uzależnia liniowo (moje własne określenie, więc nie łudźcie się, że google potwierdzi tą teorię), wraz ze spożyciem rośnie tolerancja organizmu w wyniku czego, jeden Red Bull po paru latach regularnego picia nie daje żadnych efektów. Szczerze powiedziawszy po 10 latach picia JEDYNIE Red Bulla, tenże płyn nie oferuje niczego, niezależnie czy spożyje się jedną czy trzynaśnie puszek wybranego dnia. Podczs moich całonocnych libacji jedyne co zdarzyło mi się doswiadczyć to uczucie otwartych oczu i martwego mózgu oraz bicie serca porównywalne z tym doświadczanym przez pacjentów kardiologii. Ale oczywiście żadne z nich nawet na chwilę nie powstrzymało mnie przed codziennym dosłownie przedawkowywaniem Red Bulla i kiedy mówię, że piłam go codziennie i jedynie, mam dokładnie to na myśli.

Kawiarnia, restauracja, pub czy dom- wszystkie te miejsca zazwyczaj 'miały' red bulla, przez co wszystkie moje wyjścia były podniebieniowo podobne. Z jakiegoś powodu moi rodzice spędzali więcej czasu rozpaczając nad moimi decyzjami zawodowymi, które w wieku lat 16 były równie niepokojące jak obecnie, więc widok córki przy śniadaniowym stole wchłaniającej drugą już puszkę red bulla niczym młodociany alkoholik nie robił na nich większego wrażenia. Oczywiście od czasu do czasu słyszałam wykład na temat was Red Bulla, a jako że oboje są lekarzami, informacje były trochę bardziej specyficzne niż "zły, bo tak", jednak jako, że mój tato również lubił sobie "walnąć" jednego, protesty ichnie były traktowane jako objaw hipokryzji. Również znajomi byli pod wrażeniem mojego dziennego spozycia, jednak wkrótce żadne z nich nie było sobie w stanie wyobrazić mnie bez wszechobecnej puszki. I tak mijały miesiące lata i praktycznie dekada, aż do momentu kiedy dopadło mnie cholerne zapalenie pęcherza...

Jak już mówiła, ataki paniki i stan przedzawałowy nie zmotywowały mnie nigdy do odpuszczenia sobie Red Bulla. Co gorsza, wprowadziłam do swojego życia pewną rutynę, której egzystencja silnie opierała się na co parogodzinnym spożyciu puszki 355ml. A jakie było moje szczęście kiedy oferta rozszerzyła się do trzech rozmiarów! Mój dzień zaczynałam więc od Red Bulla większego niż moja głowa, około 11 spożywałam mniejszego (do śniadania), lunch składał się jedynie z red bulla klasycznego i tak do godziny osiemnastej, kiedy to średnia puszka umilała mi wieczorne przyjemności, typu film czy książka. Im dłuższy film, tym wiekszy red bull oczywiście.Moje egzaminy na studiach byly pełną libacją nikotyny i tauryny. Zresztą taką libację miałam codziennie, przez dziesięć lat. Jak się czułam? Szczerze powiedziawszy, nidgy nie miałam żadnych problemów wynikających z za dużego spożycia red bulla. Oczywiście nie mam pojęcia o żadnych niewidocznych z zewnątrz zmianiach, które najprawdopodobniej wystąpiły w moim organiźmie, ale oczy nie są podkrążone, a skóra nadal ma kolor ludzki. Generalnie nigdy nie rzuciłabym red bulla, gdyby nie fakt, że powoli zaczęłam podejrzewać, że moje ataki paniki mogą wynikać z nadmiernej ilości adrenaliny w moim organiźmie oraz nieszczęsnego zapalenia pęcherza, które trwało dni 12 i napieprzało jak cholera. Przez pierwsze dwa dni zapalenia kontynuowałam moje normalne dawkowanie red bulla, aż w końcu doszła do mnie informacja, że spożycie kofeiny jest raczej niewskazane w tym stanie zwiększając ból niesamowity do rozmiarów nie do przejścia. Tak więc Red Bulla przestałam pić. I o ile cold turkey okazał się mieć podobne konsekwencje z tym, kiedy rzucałam papierosy, to oprócz sprowokowania mnie do poszukiwania spożywczych rozwiązań gdzieś indziej niż w sklepowej lodówce, dało mi możliwość powrotu do dziewiczej konsumpcji mojego ulubionego trunku.

I oto dzisiaj jest ten dzień, kiedy wypijam mojego pierwszego red bulla od dni 10. Jest pięknie. Słońce świeci. Serce wali jak szalone. Pierwszy łyk za mną. Witam z powrotem, życie.

P.S. Interesujący fakt: jeżeli wpiszesz 'red bull' w wyszukiwarne tumbelorową, dostaniesz piękne zdjęcia sportowców, ale zero puszek...ha!

Friday 12 April 2013

Tydzień vegański...ponoć

Często się napalam na różne projekty. Można by wręcz rzec, że słomiany zapał to moje drugie imię. Jednak w dosyć dużym gronie (patrz: niczego nieświadoma rodzina i znajomi od siedmiu boleśni) jestem postrzegana za osobę zdecydowaną i ambitną. Oczywiście przez lata dopracowałam tenże image do potęgi entej, przez co trudno mi obecnie przekonać innych, że moje opierdalanie się jest tylko i wyłącznie opierdalaniem się, a nie przykrywką nobilnej kariery.

Ale jak już zaznaczyłam- lubię napalać się na różne projekty. Na chwilę obecną projektem numer jeden jest wielka powieść, którą kiedyś zwymiotuję, dostanie się na studia magisterskie i życie na studenckich zniżkach oraz ten właśnie blog. Co ciekawsze najwięcej zrobiłam w związku ostatnim. Misją tego bloga jest obecnie przetrwać więcej niż dwa posty (ponieważ zakładam, że nawet jak ten majak okaże się pustym majakiem, to mój wysiłek i czas zaslugują na opublikowanie i a nuż komuś to przypadnie do gustu między zupą a głównym daniem), ale może z czasem nadam mu większy cel. W poszukiwaniu więc projektów, których realizację mogłabym uznać za zakończoną, natkęłam się na informację o nadchodzącym tygodniu wegańskim. Nie wiem, kto to wymyślił i czemu, ale jako, że żyję na red bullu i nutelli, stwierdziłam, że może mój organizm kiedyś podziękuję za próbę zmienienia mojej diety przez ten nieszczęsny tydzień...chociażby...

O ile nie jestem wegetarianką i życie na warzywach wydaje mi się koszmarem, to dla tych niezorientowanych- weganie są jeszcze gorsi. Będąc dosyć ignorancka w stosunku do nieludzkich upodobań żywieniowych, moja obecna wiedza o weganiźmie ogranicza się do idea, że weganie jedzą tylko orzechy i soje, i szczerze powiedziawszy literatura wujka google nieznacznie zmieniła mój poglad. Ale czymże jest google w porównaniu z prawdziwą kopalnią wiedzy hipsterowskiej, czyli tzw tumbylyr. Sama mam conajmniej pięć tumbelerowych kont, także do wyboru do koloru i research rusza pełną parą. Oto obrazki, które mają mnie nakierować na ideę związane z nadchodzącym tygodniem, który prawdopodobnie zacznie się i zakończy przed jutrzejszym śniadaniem. Ale, oto one mimo wszystko:
tutaj jeszcze wszystko pięknie i znośnie     




to ponoć nie sok pomarańczowy, więc cholera wie co to



czyjeś żarcie sprawiło, że chcę mięso o 23:56
słodka świnka, która ma odmienić moje życie



Jak widzicie moje nastawienie jest średnio entuzjastyczne, ale mimo tych narzekań jestem szczerze zainteresowana spróbowaniem czegoś nowego. W końcu raz kozie śmierć! ...przepraszam...

Thursday 11 April 2013

Blogi bez tytułu...

Ten wpis nie ma tytułu, chociaż w sumie ma- tylko kiepski. Jak wielu z was, ja również wpadłam w manię blogowania, jednak zanim na dobre się rozpiszę dlaczego, po co i jak to, chciałabym podkreślić parę istotnych rzeczy:

1. Dużo piszę i czytam, ale niestety nie po polsku
Oczywiście jest to kiepska wymówka dla wszystkich błędów, które pewnie będę notorycznie popełniać, ale zawsze lepiej na wejściu wyznać to, co najbardziej zawstydzające. Mieszkam w Anglii od siedmiu lat przez co kompletnie tracę kontant z moją ojczyzną. Przyznam, że pragnienie sławy i pieniędzy skłaniało mnie do prowadzenia tego bloga po angielsku, jednak wewnętrzny głos namówił na język polski pod przykrywką samodoskonalenia się. Także, o ile będę majaczyć czasem od rzeczy, doceń czytelniku ten fakt, że jednak majaczę w naszym wspólnym języku. Jak wam się znudzi, to przejdę na inny

2. Dużo piszę, chociaż nie za darmo
Szczerze powiedziawszy za darmo też piszę, ale nie na tym blogu. Piszę przede wszystkim opowiadania, które niestety są tak doskonałe, że zdecydowałam się je rozpowzechcić jedynie za cenę, która pozwoli mi na wychowanie trójki dzieci własnych i dwójki cudzych. Także raczej moich prób pisarskich (oprócz oczywiście blogowego majaczenia) raczej tu nie uświadczycie. Jednak zapraszam do poszukiwań wielu recenzji filmowych, które są dostępne w internecie. Kiedyś pisałam na jednej stronie, potem miałam własną, a teraz to w ogóle hulaj dusza- pełno mnie wszędzie po prostu

3. Liczę się z cudzą opinią, ale tylko konstruktywną
Oczywiście liczę się również z opinią bliską (tzw "bliskich"), ale jeżeli wchodzisz na tego bloga w celu mnie 'zjechania', to możesz być rozczarowany brakiem entuzjazmu z mojej strony. Po krótce: mam wyjebane, mówiąc okrutnie kolokwialnie i wulgarnie. Nieraz spotkałam się z negatywną krytyką moich tekstów i o ile nie wychodzi ona od kogoś, kto mógłby służyć za autorytet w temacie, niewiele ona zmienia w moim życiu. Także powodzenia!

4. Nie ma celu w tym blogu
Szczerze powiedziawszy, jeszcze nie wiem, o czym mam zamiar pisać. Chyba mam zamiar pisać 'bez zamiaru'- ogólnie o tym i o tamtym i o prokrastynacji, bo na tym znam się najlepiej. Mam nadzieję, że kogoś te nurzenie zmotywuje do oderwania się od komputera i zrobienia w końcu czegoś ze swoim życiem

5. Czasem zamieszczę jakieś zdjęcia
A czasem nie

6. Nie ma regularności w moim pisaniu
 I to niestety odnosi się nie tylko do tego bloga

**********************************************************************************
A teraz co się dzieje:
1. Rzucam Red-Bulla- jestem kompletnie uzależniona od red-bulla (nie kofeiny, więc proszę, nie proponujcie mi zastępstwa w postaci yermy czy kawy czy innego cholerstwa), co powoduje, że od czasu do czasu jakaś 'kurwa' się pojawi w moim słownictwie. Tak jak poprzednio zwalałam wszystko na rzucanie papierosów (które rzuciłam i jak to zrobiłam, może kiedyś opowiem), tak teraz zwalam wszystko na red bulla. Czemu rzucam? Bo okazało się, że wszystko złe co o nim mówili to prawda...Nie polecam przekonania się na własnym ciele- to mało atrakcyjne uczucie

2. Składam papiery na studia krewatywnego pisania- skończyłam licencjat z literatury angielskiej (yeah bitches) i szczerze powiedziawszy trzy-cztery prawie lata spędziłam biegając po łąkach i łapiąc motyle. W między czasie próbowałam coś napisać, ale szło to tak sobie, delikatnie powiedziawszy. W końcu nadszedł dzień, kiedy poczułam to piękne opętanie Weną i wiedziałam, że powieść, nad którą wtedy pracowałam jest właśnie tym moim synem pierworodnym, pociechą, o której media będą trąbić a krytycy przywoływać jako przykład literatury idealnej. Ale oczywiście, jak to w życiu bywa, Wena odeszła, a powieśc poszła się...no właśnie...Tak więc obrażona na Wenę, zdecydowałam się szukać rozwiązania w dosyć radykalnych środkach- ciężkiej pracy i regularności. I stąd pomysł na studia

3. Czytam Scarlett Thomas - notorycznie, albowiem ona jest własnie guru, dla którego składam na uniwersytet w Kent i nigdzie indziej (a gdzie jest Kent to cholera wie)

4. Mam kota - nie pytajcie, bo blog zamieni się w blog o kocie

5. Mam angielskiego chłopaka, ktory jest z Londynu, więc suck mah dick

6.  Mam poczucie humoru, chociaż czasem trudno jest odróżnić, które to poczucie, a które to humor

Wyglądam tak, ale nie stalkujcie proszę:
Super nowe zdjęcie, więc oh i ah

Jeżeli chcecie coś ode mnie, o czym nie wspomniałam na blogu, to znaczy, że pewnie tego nie zrobię. A teraz sposobem sweet blogerek, trochę słow o sobie:

Jakie jest twoje hobby?
Czytanie jest moją pasją, pisanie jest moim życiem, filmy moją inspiracją, a kot przyczyną, dla której wstaję jak psychopata o 5 rano, żeby się pobawić. Prokrastynacja to pewnie w jakimś stopniu moje hobby. Może jeszcze spanie, zapraszanie ludzi na kawę, żeby wypić czekoladę, słodycze w ilościach zabójczych i oglądanie zdjęć dziewczyn ładniejszych ode mnie. 

Ulubieni pisarze?
Mogę wyliczać w nieskończoność, więc to jedno z najgorszych pytań, jakie można mi zadać (patrz również: ulubiony film, ulubiona książka, ulubiony reżyser). Ale jedziemy (oczywiście połowa z nich została pominięta, bo nie ma tyle czasu na świecie): Oscar Wilde, Gabriel Garcia Marquez, Umberto Eco, Scarlett Thomas, Thomas Mann, Sarah Waters, Jeffrey Eugenides, Julian Barnes...

Ulubiony kolor?
czarny i czerwony

Inspirujące postacie?
Oscar Wilde, Salvador Dali, James Franco, XiaXue

Kim chciałam zostać w przyszłości?
Pisarzem, aktorką, reżyserem, magikiem, komedikiem, i piosenkarką 

Ulubiony komik         
Louis CK, George Carlin, Russell Peters, Eddie Izzard


więc tak...